NEWS
Dramatyczne relacje ofiar powodzi i apele do rządu. „Zimę spędziłem w kontenerze”

Ich dramat wciąż trwa. Dotknięci mieszkańcy terenów dotkniętych powodzią w 2024 roku chcą wiedzieć, co robić. Żyją w wielkiej niepewności. Mimo że minęło kilka miesięcy, ich miasta wyglądają, jakby zostały zbombardowane. „Fakt” wysłuchał dramatycznych relacji i apeli ofiar powodzi.
Terminy zbliżają się, a jasnych deklaracji ze strony rządu nie ma. To, co słyszą od urzędników, słyszeli 10, a nawet 20 lat temu.
Rząd rozpoczął serię konsultacji z mieszkańcami terenów dotkniętych powodzią od spotkania w Kłodzku. „Fakt” rozmawiał z uczestnikami tego spotkania. Odwiedził też miejscowości dotknięte powodzią z 2024 roku. Ludzie tracą nerwy.
– Oficjalna bufonada – komentował jeden z uczestników spotkania w Kłodzku.
– Chcemy wiedzieć, co dalej. Przygotowujemy się do remontu, nie wiemy, czy będziemy tam mieszkać, jeśli nie dostaniemy dodatkowej ochrony przeciwpowodziowej, co będzie z nami dalej? Czy ktoś kupi ten dom na dobrych warunkach, nie mamy gdzie się przeprowadzić, nie mamy dokąd pójść – mogliśmy usłyszeć od powodzian w Kłodzku. Do urzędu powiatowego przyszły tłumy.
Na liście do wysiedlenia znalazły się Stójków, Goszów, Bolesławów. Takich miejscowości jest więcej w gminie Lądek Zdrój, Bystrzyca Kłodzka. Ludzie we wsiach z niecierpliwością czekali na informacje z powiatu od swoich posłów. Nie mogli im wiele powiedzieć.
– Zimę spędziłam w kontenerze. Marzę o tym, żeby zamieszkać gdzie indziej, żeby nie musieć się martwić, że jak będzie padać, to nas zaleje. Chcę stąd uciec jak najdalej – opowiada „Faktowi” Anna Winnicka (80 lat), mieszkanka Stójkowa, wsi w gminie Lądek Zdrój. Powódź w 1997 roku to nic w porównaniu z tym, co przeżyła z rodziną kilka miesięcy temu.
– Zostałam w legginsach i kapciach. Pół metra błota w domu. Wojsko wyrzuciło moje rzeczy łopatami razem z błotem. Dom nie nadaje się do zamieszkania. Sufity są uszkodzone, a ja dostałam 73 tys. zł od państwa. Napisałam odwołanie i czekam – dodaje pani Anna. – Co mogę zrobić za takie pieniądze? – rozkłada ręce.
Jej sąsiadka ma inne dylematy. – Nie mam czasu na nowe życie, mam 79 lat, nie wiem, ile jeszcze pożyję – mówi Teresa Kowalczyk. Nie chce wyprowadzać się ze Stójkowa. – Znają się, wyjadą gdzieś i na starość zaczną od nowa? – pyta zaniepokojona. Jej dom znajduje się w tzw. czerwonej strefie i grozi jej eksmisja. Mimo wszystko robi remont. Dostała od państwa 200 tys. zł, tyle ile jej obiecano. Najgorsze jest to, że odnowione tynki zaczynają pokrywać się pleśnią i grzybem i wszystko idzie na marne.
– Jestem gotowy do przeprowadzki od 2019 roku, czekamy na walizki. Wszystko wskazuje na to, że zostaniemy. Musimy przygotować się na kolejne powodzie, dźwigami podniosą nasze domy i je uszczelnią. Musimy dostosować budynki do zalania wodą o wysokości 85 cm – powiedział „Faktowi” zdenerwowany mieszkaniec Radochowa z gminy Lądek Zdrój. Przyjechał specjalnie na konsultacje do starostwa powiatowego w Kłodzku. Macha stosem wydrukowanych dokumentów i planami przeciwdziałania powodziom.
– Oni ciągle wszystko zmieniają. Jednego dnia jest tak, drugiego tak. Spędziłem miesiąc na suszeniu tynku. Wydałem 6,4 tys. na prąd i 5 tys. na paliwo. Dostałem tysiąc złotych dopłaty na prąd, a w ciągu miesiąca wydałem 6 tys. zł – wylicza koszty. Pokazuje zalane po dach budynki gospodarcze i mieszkalne. – Tymczasem ubezpieczyciel oszacował moje straty na 34 tys. zł. Dom był ubezpieczony na 700 tys. zł. To kpina z ludzi – podsumowuje.
– Za rok, za kilka lat może być powódź, co zrobią nasze dzieci? – opowiadała „Faktom” młoda kobieta ze Ścinawki Górnej, która przyjechała do Kłodzka z delegacją mieszkańców. – Żyjemy na naszych wsiach od pokoleń, nie jesteśmy pewni jutra. Jaką pomoc dostaniemy, gdy następnym razem nadejdzie powódź? Musimy wiedzieć, na czym stoimy. Nie może być tak, że będziemy naciskani, żeby coś podpisać, albo usłyszymy, że będzie bezpiecznie, a potem nas zmiecie. Nie wierzymy już w takie historie – grzmiały kobiety ze Ścinawki Górnej. Niestety, większość ludzi była rozczarowana tym, co usłyszała na sali.
– Nie ma żadnej pomocy. 19 przepompowni ścieków w mojej gminie pracuje w trybie awaryjnym. Co chwilę się zatrzymują, musimy jechać i je wypompować, zamawiać cysterny, wozić ścieki do oczyszczalni. Tak dalej być nie może. To jest jak za króla Ćwieczka, nie w XXI wieku. Jeśli nie dostanę pieniędzy na inwestycje, to będą przerwy w dostawie wody, zanieczyszczenie środowiska. Tak długo nie wytrzymam. Niestety, taka jest rzeczywistość, o czym my mówimy, nie ma żadnej pomocy – powiedział „Faktowi” oburzony Piotr Bryła, prezes Wodociągów Gminy Kłodzko.
Prof. Janusz Zaleski, ekspert Wód Polskich, który obecnie pracuje nad projektem ochrony przeciwpowodziowej, przyznał w Kłodzku, że zbiorniki i budowle hydrotechniczne, które mają ponad sto lat, się starzeją. Trzeba je zastąpić nowoczesnymi obiektami. Dodał, że działania te potrwają lata. Do tej pory wybudowano tylko cztery zbiorniki suche, które nie są sterowane, co mogłoby zapobiec gromadzeniu się wody. Ma być ich 30.
Wypowiedzi prof. Zaleskiego zostały odebrane przez powodzian jako wysoce niepokojące. – Po powodzi w 1997 r. minęło 28 lat i nic się nie zmieniło – skomentował Zygmunt Brylski z Kłodzka, który przywiózł na spotkanie zdjęcia z powodzi w 1997 r. Spotkania z mieszkańcami zalanych terenów potrwają do 31 marca.